Kategorie
Natura Wyróżnione

O Cypisku, który szukał szczęścia

W zeszłym roku byłam podróżującym Cypiskiem, który samotnie zwiedzał Europę w poszukiwaniu siebie, po dość burzliwym początku roku. Pisałam Wam o tym trochę w tym poście.

Często pytacie, czemu nazywam siebie Cypiskiem:). Moi bliscy tak mnie nazwali, bo zawsze mam swoje zdanie, czasami zachowuje się jak córka Rumcajsa, nie boję się survivalowego życia i pewnie gdyby było tylko trzeba zamieszkałabym w jaskini, jak zmuszony do takiej sytuacji Cypisek z bajki.

Ale nie jestem jedynym cypiskiem; poznaję ich w swoim życiu co raz więcej. Jeden najprawdziwszy, wyjechał do LA i za nim tęsknie bardzo mocno. Takie osoby lubią żyć pełnią życia, nie boją się wyzwań, podróżują po świecie i łączą się z naturą. Możliwe, że Ty też jesteś Cypiskiem:)

A teraz zapraszam Was na cypiskową historię o miłości:


W sierpniu zaraz jak wróciłam ze Szkocji, w domu czekał już na mnie drugi spakowany plecak górski i buty trekkingowe; moja wyprawka na parę dni chodzenia po szczytach Tatr Wysokich. W nocy przyjechali po mnie kumple, Mateusz i Jarek, obraliśmy kierunek – Słowacja i mieliśmy plan nie schodzenia z gór przez następnych parę dni. Spanie, jak zazwyczaj, schroniska w górach, na podłodze lub łóżku (przy odrobinie szczęścia) w zależności od zastanej sytuacji. Śpiwory, karimaty, butla gazowa, pożywienie, ubrania na zmianę, przeciwdeszczowe pokrowce i kurtki, rękawiczki, wszystko mieliśmy przygotowane do noszenia na plecach. Do tego zapas glukozy, bez czego w wysokich górach cukrzyk nie powinien się ruszać.

Trafiliśmy na przepiękną pogodę. Uwielbiam Tatry po stronie słowackiej! Jest tam zawsze trochę spokojniej niż po naszej stronie. Od wczesnego ranka wyruszyliśmy w górę, podziwiając widoki, ponad chmurami, szczęśliwi nawet jeśli nasze trasy trwały po ok. 10 godzin dziennie. Nie było aż tak dużo ludzi, jak myślałam, że będzie, pomimo końcówki sezonu. W schroniskach jedliśmy halusky lub ukochane placki ziemniaczane, poznawaliśmy fajnych ludzi, piliśmy piwo, za którym na co dzień nie przepadam, ale w górach zawsze jakoś smakuje lepiej:).

Pewnego dnia, chyba już 3-ciego, gdy byliśmy prawie pod szczytem Czerwonej Ławki, pogoda momentalnie się zmieniła, niebo sczerniało i zrobiło się nieprzyjemnie. Szlak zamienił się w rzekę. W górach to normalne, szczególnie popołudniami, dlatego zawsze staramy się skracać trasy, jednak tego dnia szlak nam się wydłużył, a nie było komunikatu o ryzyku burzy.

Tak, na końcówce trasy, gdzie po drugiej stronie szczytu już za chwilkę mieliśmy mieć nasz kolejny nocleg, zastała nas burza z piorunami; do tego na łańcuchach. Zaczęliśmy odmierzać odległość burzy, licząc czas błysku od grzmotu (średnio kilometr odpowiada 3 sekundom), nie było nawet 3 sekund.. Pierwsza reakcja: odłożyliśmy plecaki ze stelażami, odsunęliśmy się od łańcuchów i skał, usiedliśmy rozproszeni w kucki na butach (nogi złączone!), nie dotykając ciałem coraz bardziej mokrej ziemi. Robił się powoli na naszej skale wodospadzik, który zalewał nam plecaki.

Myśl wtedy? Może to być nasze ostatnie wejście. Błysk… 5 sekund – grzmot. Kucamy, bo co robić. Można jeszcze się modlić. Jednak przemoczenie w górach i wyziębienie, nie jest fajne, szczególnie, że w międzyczasie sprawdziliśmy w telefonie, że najbliższe kolejne schronisko jest 6 h drogi od nas, już po stronie polskiej, chyba, że jakimś cudem uda nam się wcześniej przejść przez rzekę.

Burza nie przechodziła, a nasze plecaki mokły, podjęliśmy więc decyzję, że powoli zaczniemy schodzić do dołu, bo co innego nam zostało. Pozostanie w tym miejscu wiązało się z ryzykiem śmierci lub wyziębieniem.

Udało nam się zejść nisko. W międzyczasie deszcz się rozszalał. Obraliśmy trasę na Dolinkę Roztoki, biorąc pod uwagę, że ostatnie godziny już będziemy szli w ciemności, ale ciągle licząc, że znajdziemy wcześniejsze przejście przez rzekę, oszczędzające nam ok 2 kolejnych godzin pieszo w deszczu do najbliższego mostu. Nasze przeciwdeszczowe kurtki już dawno przestały być przeciwdeszczowe.

Po paru godzinach szliśmy już wzdłuż rzeki, szukając dzikiego przejścia na drugą stronę. Nurt wody okazał się jednak zbyt mocny, by przejść przez nią w dowolnym miejscu. Powoli zaczęliśmy tracić nadzieję, że nam się ją uda gdziekolwiek przekroczyć. Dochodziliśmy do miejsca, gdzie po linii prostej, na drugim brzegu znajdowało się schronisko, ale szansa na przejście była znikoma przy szaleńczej wodzie. W pewnym momencie zaczęłam sobie w głowie wizualizować pień, leżący na wskroś wody, który byłby jedyną deską ratunku w tej sytuacji. Zmęczenie i przemoknięcie dawało się we znaki, do mostu daleko, ale dzielnie szliśmy dalej. To nie była pierwsza i pewnie nie ostatnia tego typu przygoda w górach. Najważniejsze, że nic się nie stało, a my jesteśmy coraz bliżej polskiej granicy i Dolinki.

Włączając powoli czołówki, w pewnym momencie, gdy już zbliżaliśmy się (na mapie) do miejsca docelowego (schronisko było po drugiej stronie rzeki, a do najbliższego mostu były te wspomniane dodatkowe 2 h), naszym oczom ukazało się drzewo, które łączyło dwa brzegi. Nie, nie był to szeroki pień, by swobodnie po nim przejść. Drzewo było wygięte, cienkie, choć solidne, unosiło się jak drążek powyżej wody. To była nasza szansa! Podjęliśmy decyzję, że zaczepieni o nie rękoma jak pandy, przejdziemy powoli przez wodę. Chłopaki poszli przodem, by później pomóc mi z końcowym najwyższym odcinkiem, do którego prawdopodobnie mogłabym nie dosięgnąć przy moim wzroście. Do tego nogi z nurtem uciekały w bok, a my na plecach jeszcze mieliśmy nasze ciężkie plecaki ze wszystkim. Jednak udało się! Chłopaki wciągnęli mnie na ostatnim odcinku rzeki na brzeg przy pomocy kijków, cali przemoknięci, z butami pełnymi wody, bez jednego klapka Jarka, który postanowił ruszyć wraz z nurtem wody w nową przygodę, ale szczęśliwi. Mieliśmy zaoszczędzoną drogę i mogliśmy iść napić się w końcu ciepłej herbaty, czy grzańca, w ciepłym pomieszczeniu oraz modliliśmy się o kawałek podłogi do spania.

Było już ciemno, a my się trzęśliśmy z zimna. Na trasie fakt, się przebieraliśmy, ale deszcz padał non stop. Wpadliśmy do schroniska, gdzie było już sporo ludzi, w tym również czekających na informacje czy można spać na podłodze. Mieliśmy chyba wejście smoka, zmoczeni jak kury, włosy oblepiające całą twarz, ja jak zawsze w górach bez makijażu, bluza z napisem „dzik” cała przemoczona pod nieprzemakalną do paru godzin kurtką. No i marzyłam tylko by wylać wodę z butów i zdjąć mokre skarpety. Gdy to robiłam, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że przygląda się temu wszystkiemu mój Robert i się zakochuje :). Kiedy się otrząsnęliśmy z amoku; mieszanki emocji związanych z radością, ulgą i wyczerpaniem; chłopaki poszli załatwić nocleg, a ja zamówić nam jedzonko, w tym sobie ukochane placki ziemniaczane. W tłumie ludzi zgromadzonych wśród wielkich drewnianych ław jadalnianych nagle dostrzegłam super przystojnego chłopaka. Miałam wrażenie, że mi się przygląda. 

Kurcze, powiem Wam szczerze, że trochę dziwnie mi się o tym pisze, tutaj na stronie, tak bezpośrednio, tak do wszystkich, gdzie znajomych znasz i wiesz ile, i jak im coś opowiedzieć… jakich słów używać, by nie wyszło ckliwie, czy zbyt długo. Trochę powstrzymuje się, by nie napisać wiele wzniosłych słów, bo faktycznie, to było dziwne uczucie, chyba dotąd mi nieznane w takim wymiarze. Dziś oboje mówimy, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Co więcej okazało się, że oboje spotkaliśmy się w miejscu, w którym nie planowaliśmy być. Ponieważ Robert miał bardzo podobną historię do naszej; nie miał być w Tatrach:) i również z gór przegoniła go burza i trafił do Dolinki Roztoki, jak i my czekał na informacje, czy znajdzie się dla niego nocleg.

Znaleźliśmy się oboje w tym miejscu „przypadkowo” :). 

Wszyscy na szczęście otrzymaliśmy od schroniska miejsce na podłodze do spania. Powiem Wam na marginesie, że po ponad 14h chodzenia po górach, czułam każdy mięsień na cieniutkiej karimacie. Ale było ciepło, buty się suszyły w suszarni, więc to było najważniejsze. Zapoznaliśmy się z Robertem, który namówił nas byśmy ruszyli następnego dnia później, niż planowaliśmy, ze względu na nowo ogłoszone okno pogodowe dopiero od godz. 12. My musieliśmy wrócić na Słowację, gdzie mieliśmy zresztą auto. Przeanalizowaliśmy pogodę, trasę i  postanowiliśmy zatem, że po drodze zdobędziemy najwyższy szczyt Polski. Zawsze to planowaliśmy, bezskutecznie, zatem w końcu nadażyła się okazja. Wyliczyliśmy, że przed najtrudniejszą trasą powinien ustać deszcz i pojawi się słońce, które mieliśmy nadzieje, jak najbardziej osuszy skały. Pomimo, że każdy z nas miał doświadczenie w górach, w tym Jarek największe, z kilkoma paro-tysięcznikami na koncie, to każdy z nas ma dużą pokorę do natury. Wiedzieliśmy, że będzie zimno i może być ślisko. Byliśmy na to przygotowani i co więcej nie groziły nam tego dnia tłumy, czego w górach w sezonie nie lubię.

No ale Rysy Rysami, a ja wewnętrznie najbardziej cieszyłam się  jak dziecko, że nie musimy wstawać o 5 rano, tylko będę miała czas przy śniadaniu poznać tajemniczego przystojniaka, który ponad tydzień chodził samotnie po Bieszczadach i zaszedł aż do Tatr, co mnie mega zafascynowało.

Jeśli myślicie, że to koniec naszej historii, po której nastąpiło szczęśliwe zakończenie. To muszę Was po części rozczarować. Bo wstając rano, z myślą: “przy śniadaniu muszę poznać tego chłopaka”, odkryłam, że go nigdzie nie ma.. Zniknął, wyruszył z samego rana, a ja nawet nie wiedziałam jakie ma nazwisko i skąd jest.

c.d. nastąpi 🙂

dużo miłości kochani!

Cz. 2

4 odpowiedzi na “O Cypisku, który szukał szczęścia”

Niczym w serialu mysze czekać na następny odcinek 😂 Straszna a zarazem piekna historia, czekam z niecierpliwością na ciag dalszy 😁😍 Dużo szczęścia i miłości dla was Kochani 😘

Pamiętam jak opowiadałaś mi historię z burzą 🙈 i przejście przez rzekę!
Myślę sobie, że wcale przez przypadek nie trafiliście do tego schroniska. To musiało się zdarzyć, taki był plan 😇💖

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *